Menu główne:
Dla nas rejs zakończył się na wysokości smażalni ryb w Brwilnie. Załoga Korsarza popłynęła dalej, ale i ona musiała przeczekać oberwanie chmury w murzynowskiej marinie. Dopiero rankiem dopłynęła do portu w Nowym Duninowie i wzięła udział w regatach. Kto by pomyślał, że rejs płocką Wisłą może dostarczyć tyle emocji.
Z przystani Flis w Zatoce Liszyńskiej (można tam dotrzeć od strony Borowiczek w kierunku Rydzyna, nie przejmując się ułożoną z płyt drogą) wypływamy dopiero po 15.00. Prezes Stowarzyszenia Wodniaków Gminy Słupno, Zdzisław Borowski, który przed chwilą podejmował nas kawą w kapitanacie, zaczyna się niecierpliwić. Chwytamy więc plecaki i o zgrozo – parasol. Trochę to nie po żeglarsku z parasolem na jachcie, ale trudno. Najwyżej ukryjemy go w kajucie. Pogoda niepewna i niebo się chmurzy.
Zdzisław Borowski, który opłynął już wszystkie mazurskie jeziora i sporo morskich rejsów ma w życiorysie staje za sterem. My – dwie załogantki – nieco tylko opływane, po raz pierwszy ruszamy Wisłą do Duninowa. Marzy nam się spokojny, relaksujący rejs, podczas którego podziwiać będziemy zdziczałe brzegi rzeki, kormorany i czaple. Korsarza zgrabnie odcumowuje Jerzy Kolasiński. Naszym poczynaniom z brzegu przygląda się bocian, który często przechadza się po brzegu Zatoki, „kibicuje” żeglarzom, a od rybaków dostaje czasem smaczne kąski do zjedzenia. Jerzy Kolasiński to też wytrawny żeglarz. Jego rodzina od wielu pokoleń związana jest z rzeką. Przed II wojną po Wiśle płynęły baty i krypy o zanurzeniu do półtora metra i nie miały kłopotu. Majestatycznie sunęły statki parowe. Prowadzenie ich wymagało oczywiście dużego kunsztu i wiedzy o rzece. Nasz Korsarz to nie Traugutt, ale prezentuje się nieźle. Taki typ jachtu (Wiktoria) został wykonany również w wersji morskiej, przy wydatnym udziale miasta i sponsorów prywatnych.
Załopotały żagle… płyniemy! Wiślany szlak zaczyna się ciekawie. Wąskim przesmykiem (dziko jak na Amazonce) wychodzimy w stronę głównego nurtu. Chwila nieuwagi i lekko zahaczamy o pokaźną kępę wodorostów, która niczym krokodyl zaczaiła się na mieliźnie. Stojący na dziobie wiosłem kieruje łódkę na głębszą wodę. Szybko zaczyna wiać i przybywa chmur. Sternik uspokaja, że to chwilowe załamanie pogody, a nad Płockiem już się przeciera. Mimo to pod kapoki zakładamy nieprzemakalne kurtki. Razem lepiej chronią przed coraz większym wiatrem. A wiatr mamy pełny.
Lewym halsem w kierunku Dobrzykowa. Na brzegu mijamy hotelik. Gdyby ktoś chciał się tu zatrzymać, to miejsca na cumowanie ani kawałka. W sezonie pływa po Wiśle trochę łódek i przydałby się pomost dla żeglarzy, tu albo przy stacji paliw.
Za chwilę nie tylko wieje, ale ostro szkwali. Żeglarze w swoim żywiole. Na horyzoncie most. Nasz maszt ma przeszło 8 metrów. Z niepokojem patrzymy na przęsło. Wykorzystują to obaj wodniacy i pokpiwając sobie trochę z załogi mówią:
– Nie wiemy, czy przejdzie. Poszło gładko i jeszcze spory zapas do przęsła, aczkolwiek zdaniem żeglarzy most mógłby być wyższy. Bezpiecznie przechodzimy pod trzecim filarem Mostu Solidarności. Po lewej pierwsze zabudowania Dobrzykowa, po prawej – Podolszyce. W oddali widać wieże kościoła św. Wojciecha. Dawniej szlak żeglowny prowadził po prawym brzegu Wisły, ale rzeka naniosła piasku i mułu. Prace regulacyjne trwają, a po przekopaniu wału w Borowiczkach rzeka powinna płynąć równolegle do brzegu.
Skoro o Borowiczkach mowa… Na wysokości Borowiczek i Ośnicy na Wiśle znajduje się spora zielona wyspa. Kiedyś była zamieszkała – najpierw przez kolonistów, którzy trafili tu w XVIII wieku, potem były tu gospodarstwa rolne. Podobno pasły się tam nawet konie. Wyspę stanowią dwie Kępy: Ośnicka i Tokarska, które z czasem się zrosły.
Pada niestety i wieje coraz mocniej. Robimy częste zwroty, przydaje się balansowanie. Choć to popołudnie, robi się ciemno. Na polecenie szefa zakładamy sztormiaki. W hundkoi trzeba znaleźć kurtkę kapitańską. Nie jest to łatwe. Jachtem kołysze, a załogantka klinuje się w zejściówce. A tu jeszcze trzeba sprawdzić sztauowanie naczyń kuchennych, które podczas przechyłów wędrują z jednej strony na drugą. Gruchoczą, brzęczą i w końcu spadają. Chociaż pod pokładem ciepło i sucho, nie widać horyzontu. Nie chcemy tu zostać. Ładujemy się z powrotem na rufę, bo mimo wszystko trzeba zrobić kolejne zdjęcia. Stary most przechodzimy między brzegiem a pierwszym filarem. Prawą burtą mijamy molo i Wzgórze Tulskie. Na plaży stoją kolorowe namioty, miga scena, słychać muzykę, ale jakby nie w klimacie reggae. Właściwy koncert jeszcze się nie zaczął. – Na festiwalowiczów też pada – pocieszamy się. Rozglądam się naokoło. Jesteśmy jedyną łódką płynącą na żaglach. Za nami podążają z Morki jutrzejsi uczestnicy regat – Andrzej Łukasiak na Wiktorii i Henryk Opara z Zespołu Szkół Technicznych na Orionie.
620 kilometr Wisły
Wiatr przeciwny. Halsujemy między płyciznami, a główkami regulacyjnymi. Przed nami Zbigniew Stryjewski ze szkółki Teligi, też na Orionie. Wszyscy zrzucili żagle, płyną na silniku. My twardo halsujemy i tylko sternik widzi, że gdzieś na horyzoncie się przeciera. A tu deszcz coraz większy, zacina poziomo, krople uderzają w twarz. Szotmen foka ma zgrabiałe ręce. – A może wafelka? – pyta uprzejmie szef. Odpowiada mu gromkie: nie.
Lewy hals długi, prawy niewielki. Majaczy wyspa murzynowska. Przez chwilę w zapadającym szybko zmierzchu widać wieże Duninowa. Pan Samochodzik to miał dobrze: słońce, spokojna tafla wody, a my z trudem dostrzegamy boje. Kurtka mokra, szkwali, Korsarz cały czas w deszczu, ale nie wypada się skarżyć ani narzekać. Podpływamy na wysokość Soczewki wypatrując kawałka miejsca na zacumowanie. Chcemy zdążyć przed zmierzchem. Nasz sternik zna każdy kawałek brzegu. Jest! Kilka stopni i łódka ukryta w trzcinach. Zrzucamy żagle i na pychu dobijamy. Szotmen wychodzi na brzeg, podaje rękę. Wyskakujemy prawie na szosę włocławską, przy smażalni ryb. Ostatnią „ósemką” wracamy do Płocka.
Z opowieści załogi, która ruszyła dalej wiemy, że o 21.00 nad Murzynowem oberwała się chmura. Korsarz musiał nocować w marinie. Nazajutrz rano dopłynął do Nowego Duninowa, a po regatach, na pełnych żaglach wrócił do swojego portu w Zatoce Liszyńskiej, gdzie na załogę czekał… zaprzyjaźniony bocian.
Lena Szatkowska
źródło Tygodnik Płocki